Artur Prokop: Grałem przeciwko przyszłym mistrzom świata

– Dwumecz z AS Monaco, kiedy grałem w Hutniku Kraków w ramach Pucharu UEFA, o którym pan mówi, na pewno na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Miałem możliwość zmierzenia się z drużyną, którą reprezentowali tacy gracze, jak: Fabien Barthez, Emmanuel Petit, czy Thierry Henry, czyli późniejsi mistrzowie świata z reprezentacją Francji. To bez wątpienia było wspaniałe doświadczenie. Dziś mogę sobie spokojnie usiąść w fotelu i powspominać tamte czasy – mówi Artur Prokop, były piłkarz m.in. Tarnovii i Unii Tarnów, a do niedawna trener Tuchovii Tuchów.

Musiał zostać pan piłkarzem skoro cała rodzina związana jest z futbolem…

To prawda. W piłkę grał tata, w piłkę grał starszy brat. Teraz pałeczkę przejął mój syn Mateusz, który jest zawodnikiem Wolanii Wola Rzędzińska. W żyłach członków naszej rodziny płynie futbolowa krew, więc nic dziwnego, że i ja związałem z piłką swoje życie.

Synowi bliżej do futbolu na zielonej murawie, czy do futsalu?

Zdecydowanie bliżej do zielonej murawy. Na hali co prawda odnosi on także spore sukcesy. Jest zresztą półfinalistą Mistrzostw Europy do lat 19 z 2019 roku. Grę na hali traktuje jednak hobbystycznie, aby niejako odreagować grę na świeżym powietrzu.

Na swoim koncie ma pan występy w takich klubach jak: Górnik Zabrze, Hutnik Kraków, czy Podbeskidzie Bielsko-Biała. Jest zespół, w którym czuł się pan najlepiej?

Nie. W każdym klubie, w którym grałem w swojej karierze, czułem się naprawdę dobrze. Drużynom, w których występowałem, zawsze dawałem z siebie 100 proc. Nigdy z mojej strony nie brakowało zaangażowania i ambicji. To też sprawiało, że sam byłem bardzo dobrze traktowany, niezależnie od tego, czy w danym zespole występowałem dłużej, czy też krócej…

Bramka Artura Prokopa w meczu Ekstraklasy przeciwko Górnikowi Łęczna (od 46:59)

Myślałem, że wskaże pan na Górnik Zabrze. W kuluarach panuje przekonanie, że jeżeli ktoś poradzi sobie w „śląskim klubie”, to poradzi sobie wszędzie.

To prawda, że śląska mentalność jest specyficzna i trudno porównać ją do innych. Trzeba jednak pamiętać, że kiedy trafiłem do Górnika, było tam sporo chłopaków z Małopolski, jak chociażby Krzysztof Bukalski, Marcin Dudziński, czy Grzegorz Goncerz. Nie była więc to typowa „śląska szatnia”. Poza tym z tymi chłopakami, którzy byli w klubie, a którzy pochodzili z tamtejszego regionu, także świetnie się rozumiałem. Nie da się jednak ukryć, że taki klimat potrafił wyrobić w człowieku odpowiedni charakter, chociaż mi nigdy go nie brakowało…

Rozstania z Górnikiem Zabrze nie wspomina pan za to zbyt dobrze?

Było to przykre doświadczenie. Zarzucono mi, jak i kilku innym zawodnikom to, że odpuściliśmy jedno ze spotkań ligowych, przegrywając ten mecz. Zaraz po meczu wyruszyliśmy z chłopakami „na miasto” i zbyt długo „świętowaliśmy”. Nie spodobało się to prezesowi klubu, który postanowił wyrzucić mnie z Górnika. Powiem szczerze, że nie sądziłem, iż tak to wszystko się potoczy.

To był w pewnym sensie pana koniec z futbolem na wyższym poziomie…

Poniekąd tak… Miałem już 35 lat, a dla piłkarza w ówczesnych czasach był to już naprawdę poważny wiek. Co prawda pojawiła się jakaś propozycja z Piasta Gliwice, ale ówczesny prezes Górnika nawet nie chciał słyszeć o tym, że miałbym związać się z tym klubem i robił wszystko, aby do tego nie doszło. Ostatecznie trafiłem do Kolejarza Stróże.

Kiedy zaczynał pan swoją karierę, spodziewał się pan, że kiedyś wystąpi w spotkaniu przeciwko przyszłym mistrzom świata?

Oczywiście, że nie, aczkolwiek nie będę ukrywał, że marzyłem o tym, aby kiedyś wystąpić w reprezentacji Polski, do czego ostatecznie nie doszło. Dwumecz z AS Monaco, kiedy grałem w Hutniku Kraków w ramach Pucharu UEFA, o którym pan mówi, na pewno na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Miałem możliwość zmierzenia się z drużyną, którą reprezentowali tacy gracze, jak: Fabien Barthez, Emmanuel Petit, czy Thierry Henry, czyli późniejsi mistrzowie świata z reprezentacją Francji. To bez wątpienia było wspaniałe doświadczenie. Dziś mogę sobie spokojnie usiąść w fotelu i powspominać tamte czasy.

Kto wówczas z tej drużyny zrobił na panu największe wrażenie?

Bez wątpienia pomocnik reprezentacji Belgii, Enzo Scifo. Wspaniale poruszał się po boisku, dysponował niesamowitą techniką… Było bardzo trudno go powstrzymać. Widać było, że jest to piłkarz klasy światowej. Nie da się też ukryć, że także po bramkarzu, którym był Fabien Barthez, było widać, że jest to facet, który zna się na swoim fachu.

Nie żałuje pan tego dwumeczu? Zarówno w pierwszym spotkaniu, jak i w rewanżu AS Monaco grało w pewnym momencie w „10”.

Myślę, że po części zaprzepaściliśmy swoją szansę. Najpierw w Krakowie, przy stanie 0:0 rywale po czerwonej kartce grali w „10”, a i tak przegraliśmy 0:1. W rewanżu doprowadziliśmy do wyniku 1:1, gracz AS Monaco otrzymał czerwoną kartkę, a ostatecznie i tak ulegliśmy Francuzom 1:3. Szkoda, na pewno szkoda, chociaż z drugiej strony gracze AS Monaco byli od nas drużyną znacznie lepszą. Nie przez przypadek doszli wówczas do półfinału rozgrywek, ulegając dopiero Interowi Mediolan.

Szczególnie otoczka pierwszego meczu mogła dziwić przeciętnego kibica. Boisko Hutnika w tym spotkaniu przypominało prawdziwe kartoflisko…

Szczerze? Nie było tak źle. Uważam nawet, że w wielu spotkaniach murawa na Hutniku prezentowała się naprawdę dobrze. Trzeba pamiętać, że mecz rozgrywany był jesienią 1996 roku. Podgrzewane płyty to w ówczesnych czasach było jakieś science-fiction. Wystarczy powiedzieć, że niektóre sparingi rozgrywaliśmy na boiskach, na których śnieg sięgał nam po kostki. Takie to były czasy…

Wspomniał pan wcześniej o reprezentacji Polski. Nigdy nie był pan blisko powołania?

Niestety nie. Od kadry dzieliła mnie bardzo daleka droga. Co prawda na swoim koncie mam 106 występów w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce, w których strzeliłem 6 bramek, ale kadra to były za wysokie progi. Być może stałoby się tak, gdybym wywalczył utrzymanie z Hutnikiem w 1.lidze. Niestety, ale tak bardzo skupiliśmy się na europejskich pucharach i grze z AS Monaco, że całkowicie zawaliliśmy ligę i spadliśmy z niej w ówczesnym sezonie. Gdyby nie to, być może większa liczba spotkań w 1.lidze przybliżyłaby mnie do kadry. Tak się jednak nie stało.

Do „trenerki” zawsze pana ciągnęło?

Nie… I to jest ciekawe. Myślałem o tym, że może fajnie byłoby potrenować dzieci, czy młodzież, ale seniorzy nie wchodzili w grę. Ta myśl dojrzała we mnie dopiero z końcem kariery piłkarskiej, chociaż grając jeszcze w Hutniku, zrobiłem kurs trenerski. Przyjeżdżałem wówczas na wykłady do Tarnowa. Zdobyłem wymagane papiery, ale z czasem wymagane było również ukończenie kolejnych szkoleń. Gdyby nie namowa jednego z kolegów, pewnie machnąłbym na to ręką. Ostatecznie dałem jednak za wygraną i zapisałem się na szkolenie. Dziś na pewno tego nie żałuję. Nie jest jednak tak, że mam jakieś wygórowane ambicje. Nie ciągnie mnie do trenowania klubów w wyższych ligach. Wybudowałem dom w Tarnowie i osiedliłem się tutaj na stałe. Bycie trenerem w niższych ligach w zupełności mi wystarcza. Jedno jest jednak pewne – nigdy nie chciałbym trenować swojego syna. Byłbym dla niego zbyt wymagający. Poza tym wystawiając go do składu, ktoś mógłby mieć pretensje, że gra tylko dlatego, iż trenerem jest jego ojciec. Nie potrzebne mi są tego typu „afery”.

Z perspektywy czasu uważa pan, że łatwiej być piłkarzem, czy trenerem?

Bycie trenerem w niższych ligach jest ciężkim kawałkiem chleba. Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jest to tak trudne. Kiedy podejmowałem swoją pierwszą pracę jako szkoleniowiec Jadowniczanki Jadowniki, zaraz przed pierwszym treningiem miałem rozpisany cały plan treningowy, rozpisane gierki, indywidualne ćwiczenia. Po dwóch tygodniach zajęć przyszło otrzeźwienie… Okazało się, że zamiast 18 zawodników na treningu, pojawiało się średnio 10. Wszystkie plany trzeba było wyrzucić do kosza. Niestety, ale to realia niższych lig. Tutaj nie ma miejsca na zawodowstwo. Trzeba działać na tym materiale, który się posiada, a to nie jest łatwe…

Słyszałem jednak, że uważa pan, iż wielu zawodników ligi okręgowej, czy 5. ligi w naszym regionie, bez problemu poradziłoby sobie w znacznie wyższych ligach?

Oczywiście, że tak, ale to problem całej polskiej piłki. Bez układów, bez znajomości, nie jesteś w stanie sam przebić się przez kolejne szczeble. Menadżerowie niszczą jednak piłkarski rynek zawodników i trenerów. Nie brakuje dobrych szkoleniowców w niższych ligach, ale nie dopuszcza się ich do pracy z lepszymi klubami. W Ekstraklasie karuzela trenerska kręci się praktycznie wokół tych samych nazwisk.

Niedawno stracił pan pracę jako szkoleniowiec Tuchovii Tuchów. Zraził się pan do tego klubu?

Nie. W żadnym wypadku. Nie wiem tylko dlaczego najpierw informowano o tym, że to ja zrezygnowałem z funkcji trenera. Nie miało to nic wspólnego z rzeczywistością, ponieważ zostałem zwolniony z tego klubu. To było moje drugie podejście do Tuchovii. Teraz jednak w zarządzie klubu nie było ani jednej osoby, która pracowała, kiedy po raz pierwszy trenowałem klub z Tuchowa. Tak naprawdę trafiłem do zupełnie nowego tworu. Stało się, jak się stało… O zwolnieniu dowiedziałem się praktycznie z dnia na dzień. Nie mam do nikogo pretensji. Widocznie władze klubu mają inną wizję budowy zespołu.

Nie da się jednak ukryć, że pozbycie się pana z Tuchovii było dosyć niespodziewane. Przecież wywalczył pan awans do 5. ligi, grając cały sezon poza Tuchowem.

To prawda. Mecze „u siebie” graliśmy w Rzepienniku Strzyżewskim. Na tym obiekcie pojawialiśmy się jedynie w czasie spotkań ligowych. Nie mieliśmy nawet możliwości potrenować. Mimo tego udało nam się wywalczyć awans. Zaraz przed startem sezonu 5. ligi poinformowałem władze klubu, że będziemy w tym sezonie walczyć o utrzymanie. Życzę nowemu szkoleniowcowi jak najlepiej i trzymam kciuki za utrzymanie Tuchovii w 5. lidze.

Czy niebawem ponownie pojawi się pan na ławce trenerskiej, czy planuje sobie pan zrobić nieco dłuższą przerwę?

Padły zapytania odnośnie mojej osoby, nie jest więc wykluczone, że już na wiosnę ponownie zawitam na ławkę trenerską. Na dziś nie interesuje mnie poziom rozgrywkowy, na jakim występowałby zespół, który byłby zainteresowany moim zatrudnieniem. W tej chwili interesuje mnie tylko to, aby klub posiadał zaplecze, a także liczną kadrę, która w grupie kilkunastu zawodników pojawiałaby się na treningach. Wówczas praca trenera ma sens i jest on w stanie wprowadzić wiele swoich pomysłów w życie…

Rozmawiał: Sebastian Czapliński

Skomentuj artykuł:
Udostępnij na swoim koncie: