Któż z nas nie marzy o tym, aby zasiąść na trybunach wielkiego stadionu i zobaczyć na żywo finał Champions League, mistrzostw świata czy Europy. Są jednak ludzie, dla których hitem i wielką radością jest obejrzenie meczu w polskiej B-klasie lub pojedynku dwóch słowackich klubów na poziomie 3. ligi. Groundhopperzy są już wszędzie. W Polsce również…
Czym jest groundhopping? Pojęcie grounhoppingu wzięło się od zlepku dwóch angielskich słów: „ground” – stadion, obiekt piłkarski, boisko oraz słowa „hopping” – czyli skakać. Po ich połączeniu otrzymujemy twór pod nazwą „skakanie po stadionach”, co w wolnym tłumaczeniu możemy przyjąć jako „turystykę stadionową”. Początkowo zajmowali się nim Brytyjczycy, dopiero później „moda” ta pojawiła się w takich krajach jak Niemcy czy ostatnio Polska. Celem groundhoppingu jest znalezienie się na trybunach meczu od polskiej C-klasy, do finału najbardziej prestiżowych piłkarskich rozgrywek na świecie. Tutaj liczy się ilość spotkań, które udało nam się zobaczyć, a nie jakość. Postanowiłem przyjrzeć się temu zjawisku bliżej. Pomocną dłoń wyciągnęło do mnie kilku „zapaleńców”, którzy stali się moimi przewodnikami w tej, jak się później okazało, fantastycznej przygodzie z obiektami piłkarskimi w najdalszych zakątkach świata.
47-letni Krzysztof Wilk z Nysy swoją przygodę z groundhoppingiem rozpoczął w lipcu 2010 r. – Gdy byłem na wczasach w Chorwacji, postanowiłem pojechać do Splitu na stadion Hajduka. Miałem go tylko zobaczyć, bo wiedziałem, że liga chorwacka w lipcu nie gra. Kiedy przybyłem pod stadion okazało się, że za 3 dni jest towarzyski mecz Hajduka z Hamburgerem SV – mówi Krzysztof, który po raz pierwszy o groundhoppingu usłyszał przeglądając blog jednego z Polaków mieszkającego w Pradze, który zajmował się „turystyką stadionową”. – Podczas meczu przez 90 minut był wspaniały doping, w którym czynnie uczestniczyłem. Mecz zakończył się wynikiem 3:3. Były śpiewy i race. Ja nagrywałem to kamerką. Nikt mi nie zwrócił uwagi. Przed meczem byłem pod pamiątkową tablicą, która jest na stadionie po to, żeby uczcić kibiców Hajduka, którzy zginęli w wojnie z Serbią. Po tym meczu zaczęło się. Wciągnąłem w to żonę i jeździmy po różnych stadionach i boiskach w Polsce i poza nią. Oglądamy mecze od C klasy do tych międzynarodowych – mówi z wielką radością w głosie. Jego początki różnią się nieco od początków Arkadiusza Sobali, 30-latka ze Śląska Cieszyńskiego, który już trzeci rok zajmuje się groundhoppingiem. – Powoli zaczynały mi się nudzić pobliskie „oklepane” stadiony Odry Wodzisław, czy GKS-u Jastrzębie, więc postanowiłem pojeździć trochę na mecze wyjazdowe Spójni Zebrzydowice, której kibicuję. Szybko uzbierała się kolekcja niemal całej A-klasowej ligi. Niesamowicie mnie to wciągnęło. Z czasem pasja rozwinęła się na inne okoliczne okręgi. Zresztą już od najmłodszych lat interesowało mnie wszystko, co było związane ze stadionami. Mając naście lat byłem na meczu na Stadionie Śląskim, w Ostravie, Zabrzu czy Warszawie.
Niektórzy zaliczają sąsiadujące z nami kraje, inni podróżują niemal po całym świecie. Najczęściej są to „wycieczki” do Czech, Słowacji czy Niemiec, ale zdarzają się także dalsze wypady. – Najdalej byłem w Barcelonie, gdzie z bliska oglądałem, oprócz oczywiście pierwszego zespołu Barcy, zespół miejski Barcelony – mówi Arek. – W swoim życiu zobaczyłem już około 500 spotkań i od razu zaznaczę, ze nie jest to wynik imponujący, a wręcz marny. Do tej pory zwiedziłem stadiony w takich krajach jak: Czechy, Słowacja, Węgry, czy Hiszpania – zaznacza. Krzysztof z Nysy, oprócz wymienionych krajów, dodaje także Czarnogórę i Chorwację. – Ja nie nastawiam się na rywalizację w ilości oglądanych meczów. Oglądanie spotkań ma mi sprawiać przyjemność. W ciągu 34 miesięcy byłem na 159 meczach w 5 krajach. Wszystkie mecze zobaczyłem w całości lub z małym spóźnieniem. W Czarnogórze byłem na dwóch meczach I ligi i na jednym II ligi. Byłem też na 3 innych stadionach, ale niestety w tym czasie nie był rozgrywany na nich żaden mecz – mówi. Daniel Rosół, 26-latek pochodzący z Górnego Śląska zobaczył w ciągu 4 lat ponad 200 spotkań. Oprócz krajów wymienionych przez Arka i Krzyśka on zobaczył jeszcze kilka spotkań „na żywo” w Danii oraz Austrii. – Nie jest to może liczba imponująca, bo dzieląc to przez cztery lata otrzymujemy 50 spotkań na rok, ale moim zdaniem to całkiem dobra średnia. Będę zadowolony, jeżeli w kolejnych latach uda mi się w sezonie obejrzeć właśnie około 50 meczów, czyli utrzymać tą średnią – mówi Daniel.
Z groundhoppingiem niejednokrotnie związane są ciekawe historie, takie jak chociażby ta z bójką piłkarzy obydwu zespołów – No tak. Na meczu C-klasy w Mizerowie pobili się piłkarze i sędzia zakończył przedwcześnie ten mecz – śmieje się Arek, ale szybko dodaje – W zasadzie każdy dalszy wyjazd ma jakąś ciekawą historię. Kilka razy zdarzyło się, że na stadionie, na który przyjechałem nie ma meczu, bo boisko jest zarośnięte trawą. Nie tak dawno na meczu 3. ligi hiszpańskiej pojechałem na mecz zespołu L’hospitalet. Trochę się spóźniłem, a bilet kosztował 15 euro i nie za bardzo chciało mi się marnować kasy, więc „na pewniaka”, jak gdyby nigdy nic, wszedłem obok ochrony. Nikt się nawet nie doczepił! A sama atmosfera podczas spotkania była zdecydowanie lepsza niż na Camp Nou. Wyjazdy na mecze do Czech także wiążą się z ciekawymi historiami. Na jednym z meczów Banika, jeden z tamtejszych kibiców chciał mnie trochę rozgrzać, bo było bardzo zimno i zaproponował, że poczęstuje mnie czeską… wódką.
Nie zawsze na meczach czy podczas przebywania na terenie innych krajów bywa jednak bezpiecznie i taka „turystyka stadionowa” także wymaga ostrożności. – Jeżdżąc po Czarnogórze miałem dosyć skomplikowane przygody wynikające z dziwnej mentalności mieszkańców tego kraju – wspomina Krzysztof. Kiedy przyjechałem do Kotoru na jeden z ligowych meczów, nie wiedziałem za bardzo gdzie jest stadion. Wszedłem więc do informacji turystycznej, aby się o to zapytać. Mężczyzna znajdujący się w środku, oznajmił mi, że nie wie gdzie jest stadion. Spytałem więc, jak daleko może być? On mi odpowiedział, że jakieś 20 km stąd. Wydawało mi się to niemożliwe, bo było to za małe miasto na tak duże odległości. Nie dawałem za wygraną i chciałem go jeszcze bardziej dopytać o tę sprawę, ale w odpowiedzi usłyszałem, że on w tej chwili się… relaksuje. Ostatecznie okazało się, że stadion był 800 metrów od tego miejsca – śmieje się dziś Krzysztof. – Inną przygodą w Czarnogórze była ta, kiedy jechałem na stadion w Podgoricy. Zapytałem innego mężczyznę w informacji, o której mam ostatni autobus powrotny. W odpowiedzi usłyszałem, że jak chcę wiedzieć, o której jedzie autobus z Podgoricy, to muszę tam pojechać i… tam się zapytać – kręci głową z niedowierzaniem. Arek również nie zawsze miło wspomina swoje stadionowe wojaże. – Podczas jednego z meczów Ekstraklasy na stadionie starej daty, ale nie chcę zdradzać jego nazwy, podeszło do mnie kilku młodocianych cwaniaków wypytując skąd jestem i co tutaj robię. Widzieli, że nie jestem tutejszy ze względu na aparat i brak barw klubowych. Na szczęście kilku starszych kibiców załagodziła sytuację. Do dzisiaj dostaję maile z klubu, w których zapraszają mnie na mecz. Jednak ja postanowiłem – nigdy więcej na tym stadionie! – śmieje się Arek.
Ciekawi pewnie jesteście ile to kosztuje? A kosztuje całkiem… niewiele. – Ile to kosztuje? Trudno określić. Nie prowadzę żadnych zapisków, nie szacuję, ile wydam na paliwo, ile na bilet na mecz. Oczywiście nie oznacza to, że rozrzucam pieniądze na lewo i prawo. Traktuję to jako hobby – mówi Daniel. Nieco bardziej konkretny jest Krzysztof. – My nie wydajemy dużo. Staramy się ograniczać koszty. Prawie nic nie kosztują nas bilety. Jeżdżąc na tak wiele meczów współpracujemy z portalami internetowymi, dzięki czemu mamy legitymacje prasowe i załatwiamy akredytacje. Korzystamy z tego również poza Polską. Kosztów jedzenia nie liczę, bo na wyjazdach nie chodzimy po drogich restauracjach. Wydajemy na jedzenie na takim poziomie cenowym, jakbyśmy byli w domu. Alkoholu na wyjazdach nie pijemy. Jeżeli robimy wyprawę z noclegiem, to śpimy u rodziny lub w hotelach, gdzie płacimy 30-40 zł za osobę. Największy koszt to paliwo. Jednak i tu radzę sobie jak mogę. Są osoby, które wiedzą, że jestem chętny na wyjazdy i jak coś planują, to mi proponują i wtedy koszt się robi minimalny. Ja myślę, że średnio 100 zł na tydzień wydajemy, co licząc na dwie osoby nie jest kwotą wygórowaną.
Marzenia związane z gorundhoppingiem mają różne. Jedni chcą osiągnąć konkretną liczbę spotkań, inni zaś zobaczyć kraje i obiekty, których jeszcze nie widzieli. – Ja nigdy nie planuję. Nie wiem, gdzie pojadę jutro. Nie żyję też marzeniami typu derby Buenos Aires, bo wolę mieć plany, które są realne na dzień dzisiejszy. Myślę o jakiś derbach Wiednia czy Budapesztu – mówi Krzysztof. – Oj, miejsc, które chciałbym zobaczyć jest sporo, głównie dlatego, że mój dorobek jest też znikomy. Na pewno chciałbym zaliczyć wszystkie stadiony Ekstraklasy, być może także I ligi. Teraz skupiam się bardziej na liczbie. Już w zeszłym sezonie chciałem „dobić” do setki, ale licznik zatrzymał się bodajże na 79 meczach. Dlatego celuję w ten wynik w tym sezonie i wydaje mi się, że matematyczne szanse nadal są. Co prawda przez to skupiam się na okolicznych drużynach i odpuszczam dalsze wypady, nastawiając się na ilość, ale mam nadzieję, że po osiągnięciu tej wymarzonej liczby 100 spotkań w sezonie będę mógł już nieco „zluzować” i zwiedzać rzadziej, ale ciekawsze mecze, na dalszych trasach – mówi Daniel. Arek marzenia ma jeszcze inne. – Takie realne marzenie na najbliższy czas to Mediolan, Wiedeń czy Berlin i Stadion Olimpijski. Chciałbym wybrać się także na jakiś mecz w Anglii. Zawsze też chciałem zobaczyć mecz Champions League. „Megamarzeniem” jest mecz ekstraklasy w Nowej Zelandii. Dalej nie da się już pojechać… – kończy.